piątek, 11 kwietnia 2014

następny przystanek

Godzina prawie 2. Ciemno za oknem, widać tylko dym z kominów fabryk. Za godzinę zacznie być słychać ptaki. Dziwne, nie pamiętam - albo nie zwróciłam uwagi - żeby w Polsce ptaki śpiewały o takiej porze. Ale to może dlatego, że zawsze mieszkałam w centrum z trzema drzewami na krzyż za oknem. Ostrava jest inna - niby mieszkam w dalszej dzielnicy, ale do centrum blisko. Niby duża droga zaraz obok, a jednocześnie pole, krzaki, drzewa, park. A małe, jednorodzinne domki z ogródkami, kurnikami i jabłoniami otoczone są wielopiętrowymi wieżowcami.
To akurat trochę smutne. Gdy szukałam mieszkania, odwiedziłam jeden z takich domków, gdzie starszy pan (notabene, jego rodzina pochodziła z Polski, a on sam miał na nazwisko Krawczyk, chociaż w pisowni zmienione już na czeskie) wynajmował pokoje. Prowadząc mnie pod rękę z przystanku, na którym się umówiliśmy, smutnym głosem opowiadał o swoim domu, działce przed wejściem, o sąsiadach, którzy wyprowadzili się, gdy powstał plan budowy blokowiska na miejscu tych ich domków, ogródków, kurników, jabłoni. Trochę dziwnie to wygląda. W kilku miejscach czas regulowany pianiem koguta trochę zwolnił, podczas gdy piętnaście metrów dalej niektórzy żyją na 5., 9. czy 11. piętrze.
Ostrava śpi w ciszy, przez cienkie ściany słychać czasem trzaśnięcie drzwi u sąsiada, a uchylone okno przepuszcza odgłos pojedynczych autobusów, które nie zdążyły jeszcze pożreć ludzi.

Jest inaczej. Na pewno jest inaczej. W Polsce nie wyobrażałam sobie życia w mieście przemysłowym, a nagle wylądowałam tutaj - w miejscu, gdzie tramwajem przejeżdżasz przez fabryczne dzielnice, nad głową mając skomplikowane, zardzewiałe instalacje. Gdzie pociągi między jednym a drugim kompleksem wożą materiały i inne potrzebne rzeczy. A co najważniejsze, gdzie ta pokryta rdzą rzeczywistość naprawdę mi się podoba.
Lubię jeździć tymi tramwajami, obserwować witryny sklepów, tłumaczyć sobie na polski w myślach szyldy i reklamy. Lubię kupować wodę czy papierosy w zwykłych, małych sklepikach, bo mogę po czesku zapytać "ile to kosztuje?". Czasem jadąc na zajęcia, lubię na chwilę wyłączyć muzykę i posłuchać, o czym rozmawiają między sobą ludzie. I lubię, gdy do napisania smsa nie muszę już używać słownika ani translatora, mimo, że są to wciąż mało skomplikowane wiadomości.
Fajnie jest, gdy jedziemy autem do Polski po pieniądze z bankomatu lub piwo, mocniejsze od tych czeskich, w którym zagustował B. Gdy śmiejemy się z nazw miejscowości, wybieramy mniejsze drogi, żeby zatrzymać się gdzieś na chwilę, coś obejrzeć, odpocząć od - mimo wszystko - miasta.
Dobrze jest też czasami pójść na koncert, zobaczyć, że barmanka cię już rozpoznaje, siąść na wysokim stołku i wypić drinka z absyntem. Albo piwo z dużą - lecz nie za dużą - ilością piany, nalewane pięć razy dłużej niż w polskich pubach - żeby tylko proporcje były odpowiednie. Można też iść do cichej knajpy w starym kinie, siąść przy małym stoliku z widokiem na przeważnie pusty rynek, i wtedy niepotrzebna jest nawet rozmowa.

Wiatr wwiewa papierosowy dym do pokoju. Minęła 2. Herbata stygnie na stoliku obok łóżka, jakaś ćma zgubiła drogę i krąży wokół lampy. Za kilka godzin zrobi się jasno, zacznie się szczekanie psów, trzaskanie drzwiami, ruch na osiedlu. Powoli się do tego zbliżam, i to nie wskazówkami zegara, ale po prostu sobą. Wszystko zaczyna się uzupełniać, kompletować, wyjaśniać.

Nigdy nie byłam samotnikiem. Raczej zawsze byłam stworzeniem stadnym. Ale nawet tym stadnym stworzeniom potrzebna jest chwila ciszy - krótsza lub dłuższa, zależy. A ja chyba tu mam tą chwilę, akurat tyle, ile potrzebuję. I całkiem miłe jest to, że mam na co czekać, a może, że to coś na mnie czeka, jak tylko będę ciszy miała dość.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

rodzinne strony

To miasto jest puste. A przynajmniej przypomina mi studnię z zawieszonym na niej wiadrem z czasów dziecięcych wakacji u rodziny na wsi. Czasem wiadro było pełne, czasem bujało się na boki i wylewało połowę zawartości, a czasem puste wisiało smętnie czekając na kogoś, kto je napełni. Podczas moich ostatnich wizyt na wsi przeważnie było puste, bo nikt ze starych gospodarzy nie miał już siły na mozolne kręcenie kołowrotkiem.

sobota, 25 stycznia 2014

obrazek

Podwórko jak każde inne tutaj. Maryjka na środku, farba łuszczy jej się z błękitnego wdzianka i z jednego oka. Ale wygląda na zadowoloną, owinięta girlandami wyblakłych sztucznych kwiatów. Czasami jeszcze któraś ze starszych lokatorek przyniesie do pomnika świeżo ścięte chryzantemy czy róże. Częściej jednak figura przeżywa bliskie spotkania z piłką do nogi, która odbija się niesfornie od bramki wyrysowanej na ścianie kamienicy. Piłka też już zapomniała czasów swojej świetności, jest teraz brudna od błota i trawy, i zostawia kolejny ślad na maryjkowej szacie.
***
Dzieci podobne do tej piłki. Pokryte warstwą kurzu i siniaków, biegają po podwórku, próbując dryblować (starsze), czy zastrzelić się z zabawkowych karabinów (młodsze). Dla tych, którzy nie są szczęśliwymi posiadaczami broni, pozostają kawałki cegieł, którymi tworzą skomplikowane dzieła na podwórkowym betonie. Ale poza tymi kilkoma sprawami, dzieci tu też się niewiele od siebie różnią. Słowo „Legia” wyssały z mlekiem matki, zastępczo za tradycyjne i oklepane „ma-ma” i „ta-ta”, dzięki temu poradzą sobie w życiu, nawiążą kontakty, zdobędą kolegów. „L” w kółku naskrobane długopisem na tablicy ogłoszeń, ostrym kamieniem na ścianie klatki schodowej i w jakiś przedziwny sposób wypalone na drzwiach na strych. „L” jako początek swoistego elementarza.
 ***
Raz za czas dwie kobieciny w chustkach na głowach przejdą się, żeby sprawdzić, czy kapliczka stoi, czy Najświętsza Panienka nie brudna, czy dziewczyny czasem zbyt wyzywająco się nie wystroiły, żeby przebywać w pobliżu boskiej Mateczki. Jak warszawskie autobusy – zjazd do zajezdni, tak kobiety na przegląd techniczny Sanktuarium, zaraz po kościele. 
 ***
Na ławeczce w bramie funkcjonuje za to przedłużenie sklepu monopolowego i baru wątpliwej jakości, a tym bardziej sławy. W dzień przesiadują tam tatusiowie młodych fanów Legii, niezmiennie ubrani w dresy i adidasy, z nieodłącznymi puszkami „Królewskiego” przyrośniętymi do spoconych łapsk. Z trunkiem tym rozstają się tylko wtedy, gdy znużony dzielnicowy zagląda na podwórko. Albo, gdy są zmuszeni wprowadzić odrobinę sportu w monotonię swej egzystencji – mowa tu o sytuacjach rozpoczynających się przeważnie od okrzyku „no dalej, nazwij mnie jeszcze raz frajerem!”, ewentualnie „co Ty powiedziałeś na moją Kachę, cwelu?!”. Wtedy to automatycznie w ruch idą pięści, nogi, butelki. Matki i dziewczyny zasłaniają oczy stojącym na balkonach dzieciom. Bójka osiąga apogeum po kilku minutach, krew wystrzela z nosów błyskawicznie, opadając czerwoną kurtyną na twarz pokonanych. Przedstawienie skończone. Zacięci wrogowie sprzed kilku chwil siadają z powrotem na ławeczce, sięgają po odstawione na bok puszki piwa, i powracają do delektowania się tymże, zapominając w ogóle, jaki był powód wcześniejszego zdenerwowania.