wtorek, 4 października 2011

człowiek z parasolem

Jakiś czas temu pod moim domem lekko nietrzeźwy facet udawał, że strzela do gołębi. Z parasola. Szare ptaki nic nie robiły sobie z jego batalistycznych prób i kontynuowały spacer po chodniku, raz po raz wydziobując z ziemi jakieś przysmaki.
Mężczyzna, w eleganckich spodniach, lakierkach, które straciły już swój blask, pogniecionej i rozchełstanej koszuli i w płaszczu w takim samym stanie, denerwował się jedynie obojętnością gołębi i, podskakując coraz żwawiej, coraz ostrzej celował czubkiem parasola w swoich rzekomych wrogów, po czym śmiał się rubasznie i przerażająco, gdy udało mu się spłoszyć choć jednego ptaka.
Stałam w oknie ponad godzinę, będąc ukrytym świadkiem jego małej wojny. Ponad godzinę obserwowałam człowieka, który zgubił swoją dojrzałość wraz z kilkoma guzikami od płaszcza, a determinację miał dolaną do piwa, po którym puszka kołysała się w jego kieszeni. Upił się determinacją, wykorzystał być może całe boskie zapasy na dzisiejszy dzień dla tych miliardów ludzi, a teraz jak dziecko skacze i usiłuje przegonić gołębie.
Nieogolona twarz, porośnięta siwą szczeciną zarostu, wyrażała autentyczną nienawiść. Palce jednej ręki kurczowo zaciśnięte na rączce parasola, drugiej – z nie mniejszą siłą zaciśnięte w pięść. Bełkotanie wydobywające się spomiędzy wykrzywionych ust wypełniło całe podwórko groźbami pod adresem szarego wroga.
A przecież nie zanosiło się dzisiaj na deszcz.

{2009.}